Joanna Chyłka niechętnie podejmuje się sprawy. Słynie bowiem nie tylko z ciętego języka, ale także z niechęci do obcych. W dodatku nie jest przekonana, czy jej nowy klient w istocie nie planuje zamachu…
Siedzimy z tatą i tata, że pasztecik bez barszczu to jak i zaczynamy wymieniać i ja "Jak Chyłka bez Zordona" 17 Feb 2022
Oglądaj "Chyłkę - Inwigilację" tylko w Playerze: https://player.pl/playerplus/seriale-online/chylka-odcinki,15976/odcinek-4,S04E04,197906Subskrybuj kanał TVN
Katarzyna Zawodnik w swoim debiucie poruszyła takie struny, które nie mogły pozostawić mnie w obojętności. "Zapisz zmiany" to świetny debiut👍. ️Autorka przedstawia futurystyczną wizję świata, a przy tym nie jest to klasyczne science fiction, lecz bardziej opowieść o naturze człowieka w świecie nierozerwalnej symbiozy istoty ludzkiej z maszyną.
Anna Oberc STRACIŁA DZIECKO: "Nigdy się nie żaliłam, ale tak było"Anna Oberc, znana między innymi z "M jak Miłość", zdecydowała się na szczere wyznanie. Opub
. Paweł Gzyl Zawsze w życiu stara się być najlepsza. I udaje jej się: od razu po skończeniu szkoły trafiła do świetnego teatru i zaczęła zdobywać nagrody za swoje role. Teraz brakuje jej do pełnego spełnienia tylko założenia . Jeszcze do niedawna wydawało się, że szczyt jej popularności przypadał na lata 90. Potem miała ewidentny przestój w karierze. Ale ostatnio wszystko się odmieniło. Oglądamy ją zarówno w serialu „Chyłka”, jak i w całej serii filmów kinowych - od „Zjednoczonych Stanów Miłości”, przez „Najlepszego” i „Gwiazdy”, po wchodzący właśnie na ekrany „Cicho, prawie noc”. Tworząc kreacje w tych wszystkich produkcjach, aktora czerpie garściami ze swego burzliwego życia. - Mówi się, że aktorzy szybko żyją, piją, szaleją, ryzykują. Podejrzewam, że nie więcej niż inne grupy zawodowe. Ale też aktor musi skądś to wszystko brać! Nie jest tak, że wejdę na scenę czy stanę przed kamerą i na gwizdek zagram schizofreniczkę albo osobę w depresji, kurwę czy taką, która straciła całą rodzinę. Oczywiście nie mówię, że aktor ma się włóczyć po nocnych klubach! Ale trzeba szukać tych ekstremalnych doświadczeń, podchodzić blisko - mówi w „Vivie”. * * * Pochodzi z niewielkiej miejscowości Żarki-Letnisko, która za czasów Peerelu była miejscem wypoczynku dla całego Śląska. Większość mieszkańców żyła z wynajmu kwater - ale ojciec Magdy był kierowcą. Często więc wybywał z domu, a kiedy się pojawiał, sięgał po alkohol. To odbijało się na dzieciach - Magdzie i jej starszym bracie - Piotrze. - Ojciec był osobą szaloną, wolnym duchem, takim czarodziejem, który wymyślał różne przygody i potrafił zaproponować znienacka wyjazd nad morze. Im byłam starsza, tym bardziej jednak zdawałam sobie sprawę z tego, że zachowanie ojca z czegoś wynika, że on jest fizycznie i emocjonalnie nieobecny - wspomina w „Twoim Stylu”. Magda z bratem zawsze byli bardzo lubiani i towarzyscy. W ich domu często roiło się od gości. Duża była też w tym zasługa mamy, która starała się stwarzać w nim miłą atmosferę. Nie myślała o rozwodzie z pijącym mężem - bo w tamtych czasach trwało się w małżeństwie do końca. Kiedy Magda miała dziewiętnaście lat ojciec zginął w wypadku. W dalszej części artykułu dowiesz się Co się mówi o aktorach O bolesnych ciosach, które spadały na aktorkę Jak poznała swoją wielką miłość? Pozostało jeszcze 68% chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp. Zaloguj się Zaloguj się, by czytać artykuł w całości Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
Czym jest upadłość konsumencka?Upadłość konsumencka to postępowanie sądowe, którego celem jest oddłużenie dłużnika i jednocześnie zaspokojenie wierzycieli. W toku postępowania może mieć miejsce umorzenie części lub całości długu upadłego, lub przeprowadzenie windykacji, czyli odzyskania należności poprzez sprzedaż majątku dłużnika. Postępowanie to ma również na celu ustalenie, jakim wierzycielom, w jakiej wysokości oraz w jakich terminach dłużnik będzie zobowiązany spłacać wspomnieć o tym, że Prawo upadłościowe gwarantuje zachowanie majątku ruchomego niezbędnego w życiu codziennym po ogłoszeniu upadłości. Ile razy można ogłosić upadłość konsumencką? Upadłość można ogłosić więcej niż jeden raz, ale nie może to nastąpić wcześniej niż 10 lat od ogłoszenia poprzedniej upadłości. Kiedy ogłosić upadłość konsumencką?Aby ogłosić upadłość konsumencką, konieczne jest spełnienie dwóch warunków. Mianowicie upadłość może ogłosić wyłącznie osoba fizyczna będąca konsumentem. Osoba ta musi być również niewypłacalna, co oznacza, że utraciła ona zdolność do spłaty zobowiązań, jeżeli opóźnienie w realizacji tych zobowiązań przekracza 3 miesiące. Czy można samemu ogłosić upadłość konsumencką? Upadłość można oczywiście ogłosić samodzielnie, niemniej jednak postępowanie toczy się bez udziału wnioskodawcy, w związku z czym bardzo istotne jest odpowiednie przygotowanie i skompletowanie dokumentów oraz dowodów w sprawie. Wobec tego warto, by postępowanie o upadłość konsumencką było przeprowadzane z pomocą wyspecjalizowanej kancelarii. Jak ogłosić upadłość konsumencką?W celu ogłoszenia upadłości należy złożyć właściwy wniosek znajdujący się na stronie w sądzie upadłościowym właściwym dla miejsca zamieszkania upadłego. Jednocześnie należy uiścić opłatę sądową od wniosku, a dowód jej uregulowania trzeba dołączyć do dokumentów. We wniosku powinny znaleźć się informacje, takie jak:dane sądu,dane wnioskodawcy,wykaz majątku wraz z szacunkową wyceną jego składników,spis wierzycieli, wysokość zadłużenia i termin zapłaty,spis wierzytelności spornych, informacje o osiąganych dochodach,Wniosek o upadłość konsumencką należy również odpowiednio uzasadnić, ponieważ od tego zależy, jaki plan spłaty ustali sąd. We wniosku należy szczegółowo opisać sytuację materialną i okoliczności, które miały wpływ na zaciągnięcie zobowiązań i niemożność ich spłacenia. Do wniosku należy dołączyć dokumenty potwierdzające niewypłacalność, np. nakazy zapłaty wraz z klauzulą wypłacalności, czy umowy o kredyt/pożyczkę. Na tym etapie warto skorzystać z pomocy prawnika, bowiem odpowiednie wypełnienie wniosku i jego uzasadnienie będzie miało znaczący wpływ na decyzję sądu. Ile kosztuje wniosek o upadłość konsumencką?Opłata sądowa od wniosku za ogłoszenie upadłości konsumenckiej wynosi 30 zł i pobierana jest jednorazowo. W rzeczywistości jednak opłata za wniosek to jedynie jeden z wielu kosztów, z jakimi musi liczyć się jest także zobowiązany do pokrycia kosztów postępowania prowadzonego po ogłoszeniu upadłości konsumenckiej. Mowa tu o wynagrodzeniu syndyka, którego wysokość zależna będzie od ilości wierzycieli, wysokości masy upadłości oraz nakładu pracy syndyka. Ustawa określa minimalną i maksymalną kwotę wynagrodzenia syndyka, która wynosi od ¼ do dwukrotności przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw bez wypłat nagród z zysku w 4 kwartale roku poprzedniego, ogłoszonego przez Prezesa kosztów postępowania w sprawie upadłości osoby fizycznej należy także doliczyć wsparcie prawnika, jeżeli zdecydujemy się na pomoc kancelarii. Koszt reprezentacji prawnej zawsze ustalany jest indywidualnie i zależny jest od stopnia skomplikowania sprawy. Szacuje się, że koszt pomocy prawnej w sprawie o upadłość może wynosić od 4 tys. zł do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. Czy można ogłosić upadłość konsumencką bez majątku? Dłużnik ma wyłącznie obowiązek pokrycia kosztów za wniosek. Reszta kosztów nie jest pokrywana z góry. Sąd przyznaje wówczas zaliczkę na koszty od Skarbu Państwa, której spłata zostanie uwzględniona w planie spłaty wierzycieli lub umorzona przez sąd w wyjątkowych sytuacjach. Brak majątku nie jest więc przeszkodą dla ogłoszenia upadłości konsumenckiej. Ile trwa proces upadłości konsumenckiej?Nie da się jednoznacznie stwierdzić, ile trwa proces upadłości konsumenckiej. Przepisy nie określają czasu trwania postępowania, ponieważ zależne będzie to od indywidualnej sytuacji dłużnika. Na rozpoznanie wniosku o upadłość konsumencką przyjmuje się, że sąd ma 2 miesiące. Czas ten może być zarówno krótszy, jak i może ulec wydłużeniu, w zależności od tego, ile spraw toczy się w danej instytucji. Kolejnym etapem upadłości konsumenckiej jest właściwe postępowanie upadłościowe, podczas którego ustala się skład i wartość majątku dłużnika, sporządza się listę wierzytelności i sprzedaje się majątek upadłego. Etap ten może trwać nawet kilka lat. Jeżeli natomiast dłużnik nie ma żadnego majątku, wówczas proces ten ulega przyspieszeniu. Kolejnym etapem jest ustalenie planu spłaty wierzycieli przez sąd. Spłata może być rozpisana na 12, 24 lub 36 miesiące. Jeżeli zaś sąd uzna, że dłużnik jest niezdolny do spłaty wierzycieli, wtedy zakończy postępowanie, umarzając długi bez sporządzania planu się więc, że cały proces upadłościowy może trwać od 5 do nawet 10 lat, w zależności od stopnia skomplikowania sprawy oraz ilości nie można ogłosić upadłości konsumenckiej?Upadłość konsumencka nie może być jednak ogłoszona we wszystkich przypadkach, w których konsumenci mają trudności ze spłatą zobowiązań finansowych. Upadłości konsumenckiej nie można ogłosić, gdy:dłużnik jest wypłacalny,majątek dłużnika przewyższa wartość długu,dłużnik prowadzi działalność gospodarczą,dłużnik w ciągu ostatnich 10 lat złożył wniosek o upadłość konsumencką i została ona ogłoszona,dłużnik jest akcjonariuszem lub komandytariuszem odpowiadającym dodatkowo za długi spółki. Sąd może również odrzucić wniosek o ogłoszenie upadłości konsumenckiej, w sytuacji, kiedy upadły samodzielnie i celowo doprowadził do swojej jakość naszego artykułu:Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze plan spłaty w upadłości konsumenckiej może być zasądzony na 84 miesiące maksymalnie, niech autor poczyta trochę na ten temat a nie ludzi wprowadza w błądDlaczego komentarze są usuwane?Haha widzę że już się przygotowuje społeczeństwo na najgorsze
Wczesne lata 90. to nie były dobre czasy dla kobiet po stracie. Nikt mamy do niczego nie przygotował, nikt jej nie powiedział, jak to będzie. Kiedy zaczęłam szukać bohaterów, którzy chcieliby się podzielić swoimi historiami, okazało się, że jest ich bardzo wielu. Niektórzy z nich sami stracili dzieci, inni usłyszeli to od rodziców, jeszcze inni wiedzieli, ale nigdy o tym nie rozmawiali. Sama nie miałam w sobie na tyle odwagi, żeby z każdą osobą spotkać się osobiście. Zaproponowałam kontakt mailowy, żeby nie naruszyć pewnej granicy intymności i prywatności. Tak dotarłam do trudnych i wzruszających opowieści. "Nikt mi nigdy nie powiedział" Od zawsze na wszystkich świętych jeździliśmy na jego grób. Nikt mi nigdy nie powiedział, jak to się stało. Kiedyś zapytałam mamy, powiedziała z oburzeniem: "po co wracać do takich okropnych rzeczy?". Brakowało mi zwykłej i szczerej rozmowy. Nie chciałam rozgrzebywać starych ran, ale poznać doświadczenie moich rodziców. Wiem tylko, że coś poszło nie tak, mój młodszy o dwa lata braciszek urodził się martwy. Nie pamiętam pogrzebu, bo byłam za mała. Nie wiem, czy ktoś jeszcze w rodzinie o tym wie. Miałam taki czas, że modląc się wieczorami, próbowałam z nim rozmawiać. Myślałam sobie, że jeżeli jest w Niebie, to na pewno mnie usłyszy. Może kiedyś coś odpowie? Potem zaczęłam do niego jeździć, nie tylko w listopadzie. Zwykle zostawiałam mu różę i zwykłego znicza. Ale nie to było najważniejsze, liczył się dla mnie przede wszystkim wspólny czas. Opowiadałam mu wtedy, co się u mnie dzieje, co się zmieniło, jakby to było, jakby był z nami. Nie czuję ciężaru, bardziej jestem ciekawa, jak mu Tam jest i jak to będzie, kiedy się spotkamy. "To wasz brat i siostra" Mojej mamie zmarły bliźniaki, były dwa lata młodsze ode mnie. Od zawsze chodziliśmy na ich grób, mama mówiła, że to nasze rodzeństwo, nasz brat i nasza siostra. Chłopczyk zmarł w pierwszej dobie, a dziewczynka w drugiej dobie po porodzie. Pielęgniarki zdążyły nadać chłopcu imię Michał, a dziewczynkę mama sama nazwała Agnieszka. Jak byłam mała, to często mówiłam, że szkoda, że ich nie ma, bo nie mam się z kim bawić. Jednego razu mój starszy brat powiedział mi, żebym przestała tak mówić, bo rodzicom jest przykro, więc przestałam. Mama zawsze powtarzała "Bóg dał, Bóg zabrał". Teraz, kiedy o tym myślę, wiem i wierzę, że mam siostrę i brata w Niebie. Czasem myślę o tym, jakby wyglądali i czym by się zajmowali. Wierzę w to, że kiedyś ich spotkam i, mam nadzieję, poznam. "Trzeba żyć tak, żeby się Tam z nim spotkać" To było nasze pierwsze dziecko. Jeszcze w 12. tygodniu biło mu serduszko, niestety w 17. już nie. Zaraz po tej informacji zadzwoniliśmy do naszych rodziców i zaprzyjaźnionego księdza. Wiele osób czekało z nami na Gabrysia, stopniowo informowaliśmy o tym, że już go z nami nie ma. Dużo o tym mówiłam, to mi pomagało. Moja mama też kiedyś straciła dziecko, od razu przyjechała do mnie, nie rozmawiałyśmy wiele, ale to nas bardzo do siebie zbliżyło. Ksiądz powiedział nam dwie rzeczy. Może to był najlepszy czas na odejście Gabrysia, może czekały na niego zagrożenia zdrowotne lub duchowe i lepiej było, żeby od razu poszedł do Nieba? Potem dodał: teraz trzeba żyć tak, żeby się z nim Tam spotkać. Wtedy będę mogła go przytulić. Właśnie to było dla mniej najsmutniejsze - jestem mamą, ale dziecka, którego nie mogłam przytulić. Ta sytuacja pokazała nam, ilu mamy wspaniałych ludzi wokół siebie i to, że razem z mężem radzimy sobie w trudnych sytuacjach, że mogę na nim polegać. Zrozumiałam, że nasze dokładne planowanie na nic się zdaje. Życie dziecka jest nam dane, a my mamy je należycie przyjąć, a nie zadecydować o jego stworzeniu. "O śmierci należy mówić, bo to część życia" Wszyscy w rodzinie wiedzieli, że będziemy mieć kolejne dziecko, byłam w 20. tygodniu ciąży i wszystko przebiegało prawidłowo. Mieliśmy już dwie córeczki: siedmioletnią Martę i roczną Łucję. W nocy trafiłam do szpitala, w którym urodziła się Dominika. Jacek, mój mąż, powiedział Marcie, że jestem w szpitalu i że dzidziuś umarł. Kiedy wróciliśmy do domu i tak zapytała "gdzie dzidziuś?". Powtórzyłam jej to samo, rozpłakała się. Myślę, że to było dla niej za trudne, jednego dnia czekała na narodziny, a kolejnego już nie było kogoś, na kogo czekała. Obie dziewczynki uczestniczyły w pogrzebie. Dzisiaj cieszą się, że mają siostrę w Niebie i że ona za nimi oręduje. Myślę, że o śmierci należy mówić, bo to część życia. Czy da się na to przygotować? Nie, zawsze liczy się na cud. Kiedy jechałam do szpitala, rozsądek mówił mi, że to się źle skończy, ale równocześnie miałam nadzieję na cud. Ze stratą Dominiki pogodziłam się dopiero po latach. Uwierzyłam, że to nie moja wina. W Łagiewnikach raz w miesiącu jest odprawiana msza święta za rodziców nienarodzonych dzieci. Podczas modlitwy odczytywane są imiona i daty narodzin i śmierci dzieci oraz imiona ich rodziców. Tam się z nią pożegnałam. Wszystko ma swój czas. "W tamtych czasach nie mówiło się o takich rzeczach" Dowiedziałam się o tym, że mama straciła dziecko, jak już byłam dorosła. To był specyficzny dla mnie moment, ponieważ sama bardzo chciałam mieć wtedy dzieci. Ta historia nie była łatwa. Wczesne lata 90. to nie były dobre czasy dla kobiet po stracie. Tacie nie pozwolono zabrać ciała. Nikt mamy do niczego nie przygotował, nikt jej nie powiedział, jak to będzie. Ona bardzo czekała na to dziecko, bardzo się cieszyła. Nie rozumiała, dlaczego poroniła. Ogromnie mi jej żal. Sama jestem mamą i kiedy myślę o tym, że mogłabym stracić swoje dzieci, moje serce umiera. Często się tego boję. W tamtych czasach nie mówiło się o "takich rzeczach", dlatego wiem, że ta rozmowa po latach była dla niej trudna. Przykro mi, że nigdy nikomu o tym nie mówiła. Bardzo chciałabym moją siostrę przytulić. Wiem też, że mamie jest przykro, że nie ma jej grobu, który by mogła odwiedzać. Po tej stracie nie miała dzieci przez 5 lat. Kiedy myślę o mojej siostrze, to bardzo mnie wzrusza to, że ona czeka na mnie w Niebie. Smuci mnie to, że nigdy nie mogła się przytulić do naszych rodziców, że nie mogła się z nami bawić i dorastać. Nie ma jednej odpowiedzi Kiedy poznałam te historie, przekonałam się o tym, że nie ma jednej, właściwej odpowiedzi. Kiedy powiedzieć albo czy w ogóle powiedzieć? Jak to zrobić tak, żeby nasze dziecko spokojnie to przyjęło? Myślę, że w tych wszystkich pytaniach trzeba na spokojnie zacząć od siebie. Jak ja chcę przeżyć tą żałobę? Czego w tym momencie potrzebuję? Dopiero później możemy zatroszczyć się o innych. Myślę, że potrzebujemy właśnie takiej zmiany myślenia. Zanim zaczniemy myśleć o innych, zastanówmy się nad sobą. Dajmy sobie czas, oddech, przestrzeń, w których posłuchamy siebie. Dzięki temu będziemy mogli zadać sobie wiele pytań, szukać odpowiedzi, przemyśleć, a przede wszystkim przeżyć to, co najważniejsze i najtrudniejsze. Julia Bondyra - dziennikarka i redaktorka portalu prowadzi autorskiego bloga
Niestety Twój system operacyjny nie jest już wspierany i dlatego nie możemy poprawnie wyświetlić tej strony. Przepraszamy za utrudnienia. Chyłka-Oskarżenie: Chyłka i Kordian przyjeżdżają do siostry Baumana Plan Langera Juniora powiódł się - Chyłka straciła dziecko. Kordian postanawia zemścić się na Langerze. Junior nie odpuszcza, odwiedza prawniczkę przynosząc bukiet róż. Prawniczka, pomimo wielkiej straty, postanawia kontynuować sprawę Tesarewicza. Legenda solidarności postanawia wyjawić prawdę. Dlaczego przyznał się do fałszywych oskarżeń? Zobacz, co się wydarzyło w finałowym odcinku Chyłki-Oskarżenia! OGLĄDAJ SERIAL W >>> Chyłka budzi się w szpitalu. U jej boku czuwa Kordian. Prawniczka, mimo swojego stanu, nie zamierza zostać pod opieką lekarzy. Oryński zabiera ją do domu, ale Chyłka daje jasno do zrozumienia, że chce zostać sama. Niespodziewanie odwiedza ją Langer. Po powrocie do kancelarii Chyłka konfrontuje się z Żelaznym. Informuje go, że wie o trwającym od lat tuszowaniu przez niego spraw Langera. Prawniczka żąda przywrócenia Kordiana do firmy. Żelazny odmawia, mówiąc, że nie da się go zaszantażować. Zordon postanawia spotkać się z ojcem przed rozprawą w sądzie. Wyjawia mu całą prawdą o śmierci matki. Chyłka, sezon 5: Najlepsze fragmenty 6. odcinka!
Z punktu widzenia psychologa nie ma to najmniejszego znaczenia, na jakim etapie ktoś traci ciążę. Tylko w taki schemat myślenia wpadamy, że jakby to było później, byłoby gorzej - mówi Joanna Piątek-Perlak, psycholog okołoporodowy. ks. Krzysztof Porosło: Pracuje pani w szpitalu. Joanna Piątek-Perlak: Tak. W szpitalu i we własnym gabinecie – to są dwa moje miejsca pracy. W szpitalu na oddziale neonatologicznym. To jest ośrodek o trzecim stopniu referencyjności. Czyli do nas trafiają noworodki w najpoważniejszym stanie. Skrajne wcześniaki, dzieci bardzo ciężko chore. I na Śląsku jesteśmy jednym z największych szpitali, które leczą takie dzieci. Tam też dzieci umierają. I to pewnie dość często. Dość często. Chociaż mamy takie stwierdzenie, że dzieci do nieba idą trójkami – i to się niestety sprawdza. Gdy odchodzi jedno dziecko, wiemy, że nie chce być samotne, i zazwyczaj w ciągu kilku dni odchodzą kolejne. I to tak rzeczywiście jest, zadziwiające, ale to prawda. Dlaczego zdecydowała się pani na taką specjalizację? Temat odejścia dziecka jest bardzo trudny i chyba mało kto chce go podejmować w pracy. I ksiądz go podejmuje. W 2013 roku byłam w ciąży. Ciąży zdrowej. Do połowy ciąży wszystko przebiegało książkowo. A później zaczęło się dziać coś bardzo złego. Moja ciąża przestała się rozwijać, córka nie rosła. Okazało się, że mam nadciśnienie indukowane ciążą, chorobę, która może doprowadzić albo do śmierci matki, albo do śmierci dziecka. Lekarze walczą tak naprawdę o życie dwóch osób. Zuzia urodziła się jako skrajny wcześniak, w dwudziestym ósmym tygodniu, ważąc bardzo malutko, bo tylko pięćset gramów. Przebywała na OIOM-ie, na którym w tym momencie pracuję, zmarła po pięciu tygodniach. W trakcie tych doświadczeń – i ciąży, i pobytu na oddziale, a następnie żałoby po córce – poczułam to wszystko, co przechodzą wszyscy rodzice w podobnej sytuacji. Będąc na oddziałach, widziałam ogromną samotność ludzi, ogromny wstrząs, jakiego doświadczają, bezduszność systemu. OIOM jest niedostępny tak naprawdę dla rodziców. Tak, OIOM, na którym walczy się o życie, to jest coś strasznego. A OIOM dzieci, gdzie rodzice mogą tylko na chwilę podejść do inkubatora, jest nie do opisania. To jest nie do przeżycia. A ja – jako psycholog – siedzę na kanapie, przeżywam swoją własną tragedię i przeżywam odchodzenie własnej córki, a przy okazji widzę to wszystko. To jest mniej więcej początek tej historii. Bo potem przeszłam przez swoją żałobę. Widziałam też, jak system nie pomaga tak naprawdę nikomu. Spodziewałam się kolejnego dziecka, synka Tadeusza. I wtedy już wiedziałam, co chcę robić, bo pod sam koniec mojej ciąży na oddział, na którym miałam rodzić, przyszła dziewczyna do martwego porodu w trzydziestym ósmym tygodniu. Słyszałam jej płacz, jej histerię. Za ścianą w zasadzie. Walczyłam z sobą: iść czy nie iść, porozmawiać z nią? Poszłam. Do tej pory mamy kontakt. Jej córeczka to była Kalinka. Od tego się zaczęło. Nabrałam przekonania, że umiem to robić – umiem rozmawiać o śmierci. Wiem jak, bo byłam po drugiej stronie. Zajmowałam się Tadkiem i po kilku miesiącach stwierdziłam, że czas najwyższy coś zrobić. Zaczęłam od jednego pana doktora ginekologa, któremu tłukłam do głowy, jakie to jest ważne i trudne. Potem zwróciłam się do pani ordynator na oddziale, na którym była moja córka. I tak historia zatoczyła koło, wróciłam na oddział, na którym lekarze walczyli o życie mojej Zuzi. Mam poczucie, że robię coś, co jest ważne. Po prostu. Wiem, że to jest ważne. Wiem. Mnie nikt nie odmówi. Czasem dochodzi do sporów pomiędzy mną a lekarzami, bo mówią coś, czego mówić nie powinni, albo są zbyt brutalni. Jestem rzeczniczką rodziców. I takie mam poczucie, że moja żałoba nie tylko się zamknęła, ale wręcz się domknęła robieniem czegoś ważnego. I zawsze sobie i wszystkim rodzicom powtarzam, że śmierć dziecka jest zła, jest niesprawiedliwa. Dziecko nigdy nie powinno umierać. Nikomu nie powinno się to zdarzyć. Ale jak się zdarza, to albo zostaniemy przy tym, że to jest złe i niesprawiedliwe, albo przekujemy zło w coś dobrego. I ja dostałam coś dobrego. Tak po prostu. Zresztą to nie jest tylko moja misja. Ona jest nasza wspólna, moja i Zuzi. Dlatego to robię. Mówię to ze wzruszeniem, chociaż minęło siedem lat. Gdyby ta rozmowa odbywała się pół roku po śmierci córeczki, nie byłabym w stanie wydusić słowa, zalewałabym się łzami w spazmach szlochu. Po siedmiu latach mówię, i to też zresztą powtarzam wszystkim rodzicom: to nie jest tak, że my zapomnimy. Nauczymy się z tym żyć, nauczymy się o tym mówić. Ale to zawsze zakłuje – niemożliwe, żeby nie zakłuło. Nadzieja przychodzi z czasem. Kiedy przychodzą do mnie do gabinetu pacjenci i są totalnie rozsypani, szlochają, nie potrafią rozmawiać, to zawsze mówię, że na początku płaczemy. Czasem płaczę z nimi, bo się też z nimi wzruszam. I zawsze im mówię, że jeszcze się kiedyś uśmiechną. Gdy będziemy rozmawiać ze sobą po kilku miesiącach, czasem po roku, to nawet powitamy się z uśmiechem. I będziemy umieli rozmawiać na ten trudny temat, ale będzie nam lżej. To taka ważna droga. To rzeczywiście coś wyjątkowego, żeby przejść z etapu swojego własnego dramatu utraty dziecka i z żałoby, która z tego wynika, od własnych łez, do etapu pomagania innym. Do słuchania tych historii, które za każdym razem uruchamiają własne wspomnienia. Chyba nie da się tego uniknąć… Nie, to tak nie działa. Niektórzy myślą, że ja za każdym razem przypominam sobie swoją Zuzię i swoją stratę. Absolutnie nie. Za każdym razem, kiedy rozmawiam z jakimś człowiekiem, to widzę człowieka pogrążonego w cierpieniu. I zastanawiam się, co ja mogę dla niego zrobić. Zastanawiam się, czego potrzebuje, a wiem, o co może bać się zapytać. Chociażby o etap pożegnania z dzieckiem. Rodzic nie wie, że może się z dzieckiem pożegnać. Czy może dotknąć, czy może je przytulić. Jest w totalnym szoku. To naszą rolą – osób, które towarzyszą przy tej stracie, towarzyszą przy pożegnaniu – jest powiedzieć: „Możesz, nie bój się. Połóż rękę, pogłaszcz po główce”. Osoba, która właśnie straciła dziecko, jest w szoku, ma pustkę w głowie. Jeżeli w ogóle nie damy jej szansy na pożegnanie, nie zapytamy się, czy tego chce, i nie zasugerujemy, że może to zrobić, to ona przyjdzie kiedyś do takiego psychologa jak ja albo do jakiegokolwiek innego, zapuka i powie: „Co ze mnie za matka? Ja się nie pożegnałam, ja nie spojrzałam, ja nie dotknęłam”. I to jest właśnie moja rola. Pomóc. Moi rodzice siedzieli na korytarzu, gdy towarzyszyłam umierającej córce. Nie wiedziałam, że mogę zapytać lekarza, czy babcia i dziadek mogą wejść. Byłam tak przerażona i tak się trzęsłam, że nie wiedziałam nic. Nie miałam pojęcia, że mogę wziąć córeczkę na ręce. Więc teraz zawsze pytam. O babcię, o dziadka, czy są, czy chcieliby wejść. Wprowadzam ich, pozwalam im się wszystkim pożegnać. Gdy mam cierpiącą kobietę, to pytam ją, czy nie chciałaby wziąć dziecka na ręce. Mnie o to nikt nie zapytał. W większości przypadków jest tak, że rodzice tego wszystkiego chcą, tylko nie wiedzą, że mogą o to zapytać. A w tym czasie, kiedy pani przeżywała swoją stratę, był ktoś, kto pani pomógł, czy została pani z tym wszystkim sama? Zostaliśmy sami, mąż i ja, i wzajemnie się wspieraliśmy. Nie chciałabym teraz źle mówić o swoich bliskich, bo nas wspierali, jak potrafili, ale przecież nikt nie wie, jak w takiej sytuacji pomóc. Mąż jest psychologiem. Nie wiem, na ile pomogło nam wykształcenie. Mąż próbował dla mnie znaleźć psychologa, ale ja wtedy nie chciałam takiej pomocy. Chociaż sama pani jest psychologiem. To prawda. W sumie nie wiem dlaczego. Chyba dlatego, że nie potrafiłam mówić. Tak mocno zamykałam się w swojej stracie, że bardzo chciałam o tym mówić, ale nie umiałam. Kobiety, które do mnie przychodzą, często są w stuporze – osłupieniu wynikającym z silnego bodźca zewnętrznego – i też nie potrafią mówić. Ja je tego uczę. Uczę mówić o stracie. Uczę, że mają prawo mówić, że mają się nie wstydzić mówić o tym, co czują. Daję przestrzeń, żeby inni mogli mówić o swoim cierpieniu. Moja historia jest podobna. To, że zająłem się tematem dzieci utraconych, też wynika z osobistego doświadczenia. Moja siostra poroniła i zwróciła się do mnie po pomoc. Pytała, co ma w tej sytuacji robić. Nie umiałem jej pomóc, nie wiedziałem… Bo tego się nie wie. Tego też w seminarium nie uczą. Zacząłem szukać pomocy dla siostry i z przerażeniem odkryłem, jak mało my, księża, wiemy na temat dzieci utraconych. Na temat procedur, tego, do czego rodzice mają prawo, jak to wszystko zorganizować. Starałem się jak najdokładniej zgłębić temat. A potem to już lawinowo poszło. Kolejne osoby zaczęły mnie sobie polecać jako księdza, który potrafi pomóc w tej sytuacji. Pewnie podobnie to wygląda w świecie psychologów. Psychologów zajmujących się tematem dzieci utraconych jest mało albo w ogóle się nie wie, że są. Zauważył ksiądz, że w seminarium tego nie uczą. Na psychologii też nie. Nie uczono nas, czym jest śmierć i jak o śmierci powinno się mówić. I jak się w ogóle ze śmiercią pracuje. Teoria – definicja śmierci i to, w jaki sposób ona może działać na człowieka – oczywiście była. Mówiliśmy, w jaki sposób człowiek może funkcjonować po śmierci mamy, bliskiej osoby, małżonka. Ale dziecko? To temat tabu! Dopiero w pracy zdałam sobie sprawę, że przez pięć lat studiów nie padło słowo na temat śmierci dziecka. Kompletnie nic. Zero. My jako psycholodzy nie wiemy, co możemy powiedzieć. I to jest okrutne, bo nie wiemy, co się mówi w obliczu śmierci. Nie wiemy, że się powinno powiedzieć: „Przykro mi”, że to jest naturalne, że nic złego się wtedy nie dzieje. W obliczu śmierci w zasadzie nie wiadomo, co powiedzieć. My, specjaliści, też tego nie wiemy. Reakcje księży są najczęściej dwojakie. To znaczy prawie zawsze się to wiąże z niekompetencją. Ale można to zrobić jeszcze empatycznie albo nieempatycznie. Tak właśnie jest. Ja akurat mam to szczęście, że w rodzinie mam dwóch wujków księży. Mama do nich zadzwoniła i oni wszystko zorganizowali. Zresztą dobrze się czułam, że to wujek żegna moje dziecko. To było takie rodzinne. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, jak by wyglądała sytuacja, gdybym musiała się zwrócić do obcego kapłana. Jaki ten świat byłby jeszcze bardziej niedostępny. Wracając jednak do żałoby po stracie dziecka: czy według pani to ma znaczenie, na którym etapie ciąży się traci dziecko? Czy przed narodzinami, czy po narodzinach? Proszę sobie wyobrazić, że udzieliłam już bardzo wielu wywiadów na ten temat i to pytanie zawsze pada jako pierwsze! Wie pani dlaczego? Nie wiem! Jestem przekonany, że to dlatego, że rodziny, które próbują pomóc, najczęściej bagatelizują sprawę. Dokładnie tak! „Ale to nie ma znaczenia”, „To za wcześnie”, „O co ci chodzi?”. Więc my chyba też dlatego pytamy, próbujemy ocenić, czy to ma znaczenie czy nie. Tyle że my sami, zadając to pytanie, automatycznie bagatelizujemy sprawę. Bardzo często słyszę: „Naprawdę? Ósmy tydzień? Jeszcze nic nie widać”. I zawsze to muszę tłumaczyć. I to jest już po prostu jak zdarta płyta: a jakie to ma znacznie, który to był tydzień? Wiadomo, czasy się zmieniły – to jest coś, co należy zawsze powtórzyć. Że nasze babcie, nasze mamy nawet nie wiedziały, że były w ciąży i ją straciły. Spóźniał się okres – okej, to się zdarzało. Nie było sprzętu do USG, nie było bicia serca. I to była któraś ciąża z kolei. Nie zawsze wyczekiwana. Poziom śmiertelności był znacznie większy. Tak, poziom śmiertelności dzieci, noworodków, kobiet przy porodzie był inny. To były zupełnie inne czasy. Oczywiście wtedy też kobiety cierpiały, gdy straciły ciążę czy dziecko na którymś etapie. Ale nie można wartościować: ósmy tydzień, dwunasty, dwudziesty. Nie znamy całej historii. Nie wiemy, czy ta ciąża nie była po pięciu latach starań. Wymodlona, wybadana, sfinansowana kredytami, ogromnymi środkami, klinikami niepłodności. Co z tego, że ósmy tydzień, jak dla kogoś to już było dziecko, już miał swoją kropeczkę, już miał swoją fasolkę. I my nie mamy prawa tego umniejszać. To jest nasz błąd. Z punktu widzenia psychologa nie ma to najmniejszego znaczenia, na jakim etapie ktoś traci ciążę. Tylko w taki schemat myślenia wpadamy, że jakby to było później, byłoby gorzej. Muszę tu jednak podkreślić, że zawsze staram się to wybadać u moich pacjentów. Czy oni rzeczywiście traktują stratę jako ogromną tragedię, i wtedy otrzymują adekwatną pomoc, czy radzą sobie na zasadzie: poronienie, to tylko ósmy tydzień. Są i takie osoby, które w takiej sytuacji pochówku nie potrzebują i nie chcą. Nie mamy prawa niczego narzucać ani jednym, ani drugim. Tak naprawdę naszym zadaniem jest wybadać, opowiedzieć o wszystkich konsekwencjach, dać im możliwość. Często też rodzice nie wiedzą, że mogą pochować dzieci utracone nawet na bardzo wczesnym etapie. Moją rolą jest im to uświadomić. Czasem podczas rozmowy słyszę: „No ale moi rodzice powiedzieli, że jak będzie grobek, to będzie gorzej”. Gotuje się wtedy we mnie w środku, że ktoś z zewnątrz wie lepiej, co jest dobre dla tych ludzi… Nikt nie zadał im pytania, czego by chcieli, tylko mówią: „Nie, nie chowaj! Jak będziesz miała grobek, to ty tego nie zniesiesz!”. Gdy widzę, że ktoś się waha, nie jest pewien, zadaję pytanie: Czy gdyby to był dwudziesty trzeci tydzień i prawo do pochówku by już obowiązywało, to czy zorganizowalibyście pogrzeb? Bardzo często wtedy słyszę potwierdzenie. Odpowiadając na pytanie księdza: Nie. Etap ciąży nie ma znaczenia. Joanna Piątek-Perlak – psycholog okołoporodowy i mama po stracie dziecka. Od pięciu lat pomaga osobom, którym umierają dzieci na różnym etapie, przede wszystkim w ciąży. Prowadzi grupę wsparcia dla rodziców po stracie. Wspiera też pary, które rodzą ciężko chore dzieci i wcześniaki. Zajmuje się również pomocą psychologiczną dla par leczących się z powodu niepłodności. * * * Fragment książki "Życie ze stratą" (Wydawnictwo WAM).
jak chyłka straciła dziecko